sobota, 27 października 2012

Seryjne sympatie książkowe

Serie książkowe, trylogie, sagi święcą dziś na całym świecie ogromne, zupełnie niekłamane sukcesy. Amatorzy "pseudo-romantycznych" wampirów zachwycają się książkami Stephenie Meyer, potteromania jeszcze do niedawna stawała się moim udziałem, a sam Harry - jednym z filarów mojego dzieciństwa. Przyjemnie jest móc wrócić do dobrze znanych bohaterów, wykreowanych przez pisarza światów, które stopniowo stają się i naszym udziałem. Serie książkowe darzę szczególną sympatią ze względu na to, że uwielbiam książki na swój sposób "antropomorfizować", wychodzić gdzieś poza ramę przedmiotu, okładki, druku - a bardziej traktować je przez pryzmat postaci ukrytych na ich kartach. Wielotomowe wydawnictwa bywają bardzo różne, zdarzają się wspaniałe, intrygujące części pierwsze, żeby potem ich poziom mógł jedynie stopniowo spadać. Znam jednak i takie, które od początku do końca niezmiennie mnie urzekały. Obok serii współczesnych, o których nie chciałabym dziś opowiadać, bardziej postanowiłam skupić się na tych, które miałam okazję czytać dawniej, a które  do dzisiaj świetnie pamiętam. Jedną z nich, być może bardzo stereotypową w przypadku czytelnika rodzaju żeńskiego, jest dla mnie seria "Ani z Zielonego Wzgórza" L. M. Montgomery, co istotne - w jednym z pierwszych jej wydań, z cudownymi rysunkowymi okładkami, pożółkłymi kartami i cudownym zapachem starych, dotykanych setkami dłoni stronnic (zdjęcie wydawnictwa zamieszczam na początku akapitu). Powieść, początkowo wielokrotnie odrzucana przez wydawców (jak oni mogli nie zauważyć jak jest wspaniała?!),  liczy sobie dziewięć tomów. Stopniowo towarzyszymy Ani w kolejnych latach jej życia, od momentu, gdy pojawia się w domu Maryli i Mateusza, przez jej studia na uniwersytecie, pierwszą pracę, aż po czasy, kiedy sama jest już matką wyjątkowych, jak ona sama, dzieci. Zarys opowieści może wydawać się dosyć sztampowy, dla mnie, wówczas kilkunastoletniej, był naprawdę iście magiczny. Do dzisiaj pamiętam, jak bardzo angażowała mnie każda decyzja głównej bohaterki, każda trudność, która raz po raz się przed nią piętrzyła, a dodatkowo - jak można było nie kibicować Ani i Gilbertowi, nieśmiale przyznającym się do łączącego ich od dawna uczucia. Uczucia poprowadzonego w ich relacji bez zbędnego patosu, a wręcz z ogromną dawką zdrowego, dobrego humoru i niezywkłej mądrości.
Spoglądając ukradkiem na dzisiejszą pogodę za oknem, nie mogę nie wspomnieć o mojej kolejnej ukochanej serii książkowej z dzieciństwa, a mam tu na myśli skandynawski fenomen - "Muminki". Dziewięciotomowe dzieło (liczba dziewięć powtarza nam się już po raz drugi) fińskiej pisarki Tove Jansson czytałam po raz pierwszy właśnie zimą (zimy wprawdzie jeszcze na szczęście nie mamy, ale obraz za szybą może skutecznie wprowadzać w błąd) - Muminki czarowały od samego początku, atmosferą książek, pięknymi ilustracjami autorki, swoistą, bardzo szczególną aurą niesamowitości, która nieustannie im towarzyszyła. Były po trochu straszne, ale mimo wszystko przyjazne. Każda kolejna część zastawała je w innym, ważnym dla nich momencie (a to pewnego razu, gdy nad Doliną Muminków pojawiła się zagrażająca im kometa, a to podczas spotkania z trollami lub podczas rzeczonej zimy właśnie). Świetnie pamiętam przy tym również telewizyjną ekranizację serii - równie urzekającą, jak jej książkowy odpowiednik, choć nie angażującej wyobraźni w tak dużym stopniu. "Muminki" powinien przeczytać każdy, sam lub z własnymi dziećmi. Gwarantuję przemile spędzone wieczory z Włóczykijem, Panną Migotką czy opowieściami Taty Muminka. :) 
"Jeżycjadę" pani Małgosi Musierowicz wydawaną od 1977 r. znają z pewnością liczne pokolenia, kończąc na tych, którym dane jest sięgnąć po niedawno wydaną "McDusię", co niezaprzeczalnie daje niezbity dowód, że czas nie jest żadną przeszkodą dla tej wspaniałej, już aż dziewiętnastoczęściowej, polskiej serii. Akcja większości książek rozgrywa się w Poznaniu, autorka licznie odwołuje się do miejsc istniejących w mieście w rzeczywistości. Przed oczami czytelnika kreuje świat znakomitych, wyrazistych bohaterów, którzy w różnych konfiguracjach oraz relacjach (często zaskakujących) powracają w następujących po sobie częściach. Kolejne z nich poświęcone są jednej - głównej postaci, nie brakuje jednak bohaterów drugoplanowych, równie istotnych. Największym atutem "Jeżycjady" od zawsze była dla mnie jej "swojskość", sytuacje, opowieści i postaci, z którymi bez trudu udaje się utożsamić, a które przy tym pozytywnie angażują czytelnika w akcję powieści. Nie można wprost nie polubić nobliwego profesora Dmuchawca, pragmatycznej i zdroworozsądkowej Gabrysi czy romantycznej Idusi!
              Jestem ogromnie ciekawa, jakie są wasze ulubione książkowe trylogie i sagi, czy często udaje Wam się do nich powracać? Czy jakieś serie pochłaniają Waszą uwagę obecnie, a do jakich macie niezmienny sentyment? :) Których nie znosicie? Mój subiektywny wybór z pewnością jest niepełny o mnóstwo świetnych, wartych uwagi pozycji, mam jednak nadzieję, że zainspiruje Was do chwili zastanowienia nad własnymi książkowymi sympatiami :)

PS: Faktem, niezwykle wartym uwagi, pozostaje pytanie, na ile korzystne dla nas samych jest powracanie po latach do naszych ulubionych serii powieściowych, na co zwróciła mi dziś uwagę moja przyjaciółka (której przesyłam garść obiecanych całusów :) ). Czy "Muminki", które zachwycały dziesięcioletnią dziewczynkę, oczarują dwudziestoletnią kobietę? I nie chodzi mi tutaj bynajmniej o utratę sympatii do samej powieści, bo ona pozostanie z pewnością.... bardziej o to, czy przypadkowo sami siebie nie odrzemy z dawnej magii, która towarzyszyła nam podczas pierwszej lektury :)  Kwestię pozostawiam Wam do indywidualnego rozpatrzenia :) Dużo ciepła w ten mroźny dzień, Kochani!

sobota, 20 października 2012

Proces - Franz Kafka * * *

Witajcie, kochani! Obniżona częstotliwość mojej obecności na blogu nie pozostaje dłużej nieuzasadniona - coroczny początek roku akademickiego niezmiennie wiąże się z mocno okrojoną ilością czasu, którego ciągle zbyt mało, a co za tym (za kierunkiem) idzie - drastycznie wzrasta ilość książek, które przychodzi mi czytać wedle odgórnego zalecenia, a nie kierowana wyborem własnym. Od jakiegoś czasu powtarzam, że w moich polonistycznych studiach rozsmakowuję się co raz bardziej, w miarę ich trwania. Zdania nie zmieniam, choć bywają czytelnicze pozycje, które na długie tygodnie zatruwają mi życie. Tak było właśnie tym razem - "Proces" Kafki, europejskie dzieło naszpikowane miliardem możliwości interpretacyjnych, trawiłam z wyjątkowym oporem. Wraz z nieszczęsnym "Procesem" chciałabym jednocześnie rozpocząć  kolejny cykl, który w najbliższym czasie z pewnością zagości na blogu regularnie, a mianowicie: "(Nie)przymusowe klasyki" (niepotrzebne skreślić). Z pewnością znajdą się tacy, którzy za tak radykalną niechęć do Kafki jednoznacznie mnie zlinczują, postaram się jednak odważnie hołdować zasadzie "odbrązawiania wielkich" i nie twierdzić uparcie, że "Proces" wielkim dziełem jest, bo jest. Z pewnością drzemie w nim ogromny potencjał, geniusz Kafki daje o sobie znać w wielu momentach, jak choćby w samym naszkicowaniu postaci głównego, absurdalnego do szpiku kości bohatera - Józefa K. , everymana, człowieka uwikłanego w proces, którego nie powinno być, uznanym winnym - choć żadnej winy nie było. Wielkim atutem jest również atmosfera, która towarzyszy książce, podczas całego, długotrwałego w moim przypadku, procesu czytania. Nie polubiłam K., ani na moment nie wzbudził mojej sympatii, świetnie natomiast udawało mu się mnie zirytować lub zniechęcić - kolejny raz do siebie samego. Przeczytałam kiedyś, że jeżeli tekst kultury wzbudza w odbiorcy jakiekolwiek emocje - nawet te najbardziej negatywne, to już jest to dla niego ogromnym sukcesem. Wszystko jest bowiem lepsze od ambiwalencji. Panie Kafka, gratuluję! I szanuję, wbrew pozorom kawał Pana roboty, jednak - uprzejmie mówię: nie, dziękuję!

PS: Pamiętam Justynko o Twojej prośbie i obiecuję, że kolejna recenzja będzie dłuższa. Mimo wszystko, przyjemniej jest pisać o czymś, co wzbudziło bardziej pozytywne odczucia!

środa, 3 października 2012

Drzewo morwowe - Tomasz Białkowski * * * *

Moje doświadczenie z polskim kryminałem nie jest zbyt obfite więc, co za tym idzie, niemałych trudności nastręcza mi jakakolwiek próba zestawiania "Drzewa morwowego" z czymkolwiek na tle współczesnego polskiego rynku książek kryminalnych. Recenzja toteż będzie nieco wyrwana z kontekstu, a być może przez to jeszcze bardziej subiektywna. Zachęcająca okładka nawiązująca do motywu przewodniego całej opowieści zmonopolizowała moją uwagę i niechybnie sprawiła, że przedłożyłam powieść pana Białkowskiego ponad inne z mojego obecnego stosiku pozycji do przeczytania. Zostaje tutaj oto zaserwowana czytelnikowi opowieść naszpikowana kontrowersyjnymi elementami fabuły, które zebrane w tak dużej ilości w jednym miejscu, dają stopniowo co raz silniejsze wrażenie "szycia historii grubymi nićmi". Znajdziemy tutaj bowiem zarówno księdza zrzucającego sutannę dla ukochanej kobiety, tajne historyczne bractwo, seksualne orgie, odniesienia biblijne, a to wszystko okraszone ogromną ilością drastycznych i krwawych szczegółów. Kiedy zaczynałam lekturę "Drzewa morwowego", przyznaję że moje nadzieje i oczekiwania były spore - historia zarysowywała się interesująco, bohater również niczego sobie - mężczyzna nieco zblazowany, irytujący, jednak skupiający uwagę. Co raz gorzej rzecz miała się w miarę czytania. Opowieść stopniowo bladła, niektóre rozwiązania wydawały się niemalże znajdowane na siłę, a bohaterowie raz po raz tracili wiarygodność. Całości nie uratowało nawet zakończenie, często będące przyjemną niespodzianką po nie dość wysublimowanej lekturze. Nie tym razem jednak... Dodaję 4 gwiazdki, gdyż mimo wszystko uważam, że Tomek Białkowski ma potencjał, a książkę warto znać (zważając choćby na ogromną ilość pozytywnych opinii dotyczących pozostałych dzieł tegoż autora, do których z pewnością wrócę). 

Trzymajcie się ciepło, nie chorujcie na jesienne przeziębienia (które mnie właśnie dopadło!) :)